Gadające głowy na szklanym ekranie co rusz starają się wmówić biednemu odbiorcy (mam na myśli siebie), iż historia, zwłaszcza ta najnowsza, jest nieco inna niż ta, którą osobiście doświadczył. Zauważyłem w rozmowach towarzyskich, że metoda ta przy wsparciu przyjaznego Niemca, niejakiego pana Alzheimera, odnosi zamierzone skutki. Widoczne są nie tylko na małym ekranie, ale i poza nim. Wspomnienia o czasach zmian ustrojowych, dyskusje na temat wyborów 4 czerwca 1989 i różne interpretacje tego wydarzenia, skłoniły mnie do analizy pojęcia wiktorii. „Zwycięstwo” od zamierzchłych czasów (tak uczyłem się na lekcjach historii) kojarzone było zawsze z tymi dobrymi, szlachetnymi i „wielkimi”, krótko mówiąc patriotami i wrogiem ze wszystkimi możliwymi negatywnymi epitetami. I jeszcze jeden element był niezbędny do określenia triumfu: morze przelanej krwi. Im więcej jej popłynęło, tym większe pomniki stawiano i peany ku czci recytowano. Rozbudzało to patriotyzm i oczywiście nienawiść do odwiecznego wroga. Czy według takich kryteriów, 4 czerwca można nazwać dniem zwycięstwa, nad komunizmem? Co prawda wróg był, ale użyty oręż nie uronił kropli czerwonej substancji. Zwycięzcy nie mają komu oddać honorów należnych poległym w bitwach. Paradoks tejże wiktorii polega na tym, że pokonany wróg zamiast szykować odwet, po 20 latach dziękuje za pokonanie siebie, a jak minie jeszcze trochę czasu, to ogłosi, że to on sam siebie obalił. Osobiście jestem zadowolony z takiego pokerowego przygotowania i przebiegu tej bitwy. W przeciwieństwie do lubujących się w salutowaniu przed marmurowymi epitafiami, wolę cieszyć się przyrodą i rodziną, bo wcale nie czułbym satysfakcji, gdyby to mnie oddawano cześć za przedwczesne rozstanie się duszy i ciała. Mam ciche marzenie, aby świat kopiował taką taktykę wojenną, nawet z niehonorową postawą stron, jaką zarzuca się uczestnikom tej historycznej kampanii. Nad światem, jak miecz Damoklesa, wisi zagrożenie i wcale nie wyimaginowane (przykładowo obrona systemu ustrojowego w Korei Płn.), przebiegu wojny, po której nie będzie nikogo do złożenia choćby wiązanki świecących kwiatków. Cieszmy się i życzmy sobie, aby producenci zniczy zarabiali tylko 1 listopada.
Pozdrawiam Grzegorz – historyk (a może histeryk?)
Anka - 16.06.2009 godz. 18:09
Bardzo dowcipne i bardzo mi się podoba m.in.:” że wróg… dziękuje za pokonanie siebie”… . Jak tam było?… . Któż to wie… . Ja też wolę cieszyć się rodziną, przyrodą, chwilą… . Dystans jaki masz do historii eliminuje Cię ze zbioru HISTERYKÓW!